Pół roku temu myślałam, że moje szycie to już przeszłość. Miałam bardzo ciężki okres i chyba lekką depresję. Pochowałam maszyny do szycia, szmaty wyniosłam do piwnicy. Po wiecznym szyciowym bałaganie w moim pokoju pozostało tylko wspomnienie.
Było mi z tym dobrze i błogo.
Maszynę wyciągnęłam z powodu szkolnego kiermaszu świątecznego. Obiecałam paniom ze świetlicy moich dzieci, że coś na kiermasz uszyję. A potem już poszło. Wygarnęłam z piwnicy pudło z niebieskimi szmatami i postanowiłam, że coś z nich uszyję. Szyło mi się fajnie, bo bez zobowiązań. Tu sobie zszyłam, tam sobie zszyłam, popuszczałam wodze fantazji, biorąc szmatki jak leci.
W trakcie szycia przyszły do mnie różne szyciowe refleksje i wspomnienia z dzieciństwa. Moja Babcia szyła. Obszywała całą rodzinę w ciężkich czasach komunizmu. Nie mam pojęcia skąd brała materiały. Często bywałam u Babci i patrzyłam jak szyje. A ona pokazywała mi różne rzeczy i triki, więc będąc młodą panienką miałam z grubsza pojęcie, przynajmniej teoretyczne, jak się wszywa rękawy czy kołnierzyki, jak się podszywa dekolty. Mniej więcej w trzeciej klasie podstawówki od drugiej babci, pracującej w demokratycznych ;) Niemczech dostałam małą, dziecinną maszynę do szycia. Prościutką, szyjącą łańcuszkiem. Szyłam na niej maniacko ubranka dla lalek z flanelowych onucy przynoszonych z pracy przez mojego tatę. Wszystkie moje lalki miały kwieciste, zielone ubranka. Pod koniec podstawówki szyłam na maminym łuczniku przytulanki. Dalej nic w sklepach nie było ale zaczęły się pojawiać takie śmieszne materiałowe hipcie. Najpierw odgapiłam jednego hipcia a potem zaczęłam już sama wymyślać i projektować zabawki. Na osiemnastki wszystkie moje koleżanki dostawały ode mnie moje prace. Pamiętam, że jednej uszyłam smoka a dla innej kupiłam buciki niemowlęce i przerobiłam je na dwa pieski. Zabawki robiły furorę. Na studiach mi przeszło. Do szycia wróciłam dopiero będąc w ciąży. I tak mi już chyba zostanie, mam nadzieję...
Skończyłam niebieskiego crazy-potwora. Zadziwiające, że tak szybko. Zwykle duże rzeczy leżały u mnie około roku. Wyszedł naprawdę pięknie. Ma niestety jedną podstawową wadę – jest niebieski. Niebieski do mnie nie przemawia. Ostatnio zaś siedziałam w domu z chorymi dziećmi i oko moje padło na rozpoczętą niebieską pracę. A, co mi tam, stwierdziłam, coś tam jeszcze podoszywam. I jakoś tak poszło i szło i szło… aż skończyłam. Piękny jest. Bo zainspirowana pracami Kasi Ino Ino (która jest moim pikowaniowym guru) i blogami amerykańskich quilterek postanowiłam porządnie go wypikować. Do tej pory duże potwory pikowałam wyłącznie po szwach bo bałam się, że jak coś zepsuję to będzie strasznie dużo prucia. A teraz mi nie zależało – jakby co, to wyrzucę ;) No i, kurczę, udało się! No, cudnie wyszło!
Od tygodnia walczę z techniką fotograficzną. Aparat się zbiesił, zaginęła bateria. Zdjęcia robiłam na przemian komórką i kamerą i niestety są fatalne. Jak już diabeł odda baterię od aparatu to zrobię lepsze fotki i podmienię. A na razie nie chcę się wstrzymywać z pisaniem tego posta, bo mam w zanadrzu następną ciekawostkę ale o tym sza….
Czas na okropnie nieudane fotki:
Jestem pod wrażeniem. Pikowanie przecudne. Cała praca też - szczęka opada
OdpowiedzUsuńO jak dobrze znowu Cię podglądać. A niebieskości świetne.
OdpowiedzUsuńA niech Cię MKatarynko ;)))) CUDNY jest!!!
OdpowiedzUsuńbardzo crazy, bardzo niebieski, baaaaardzo mi się podoba... a pikusie -wooow!... poszłaś na całość... fantastycznie!!! i te hafciki, tu i ówdzie, jak wisienki na torcie :)
ściskam do uduszenia... dziękuję za komplement, zarumieniłam się...
i pokazuj następne prace :)))
Och jak dobrze, że wróciłaś. Tak pięknie szyjesz. Do teraz pamiętam Twoje prace. Bardzo CIę brakuje na forum craftladies. pozdrawiam cieplutko.
OdpowiedzUsuńSuper praca, piękne połaczenia i wogóle majstersztyk.