Było tak:
Wracałam z dziećmi samochodem. Godzinę wcześniej wyjechałam z domu, bo w tym dniu Patryk miał pasowanie na pierwszaka i zmuszona byłam wziąć dzień urlopu. Jak wyjeżdżałam droga była ok. Ale padał śnieg, co w dniu nauczyciela było zaiste dziwne i dość zaskakujące. Droga do naszego domu (powiatowa zresztą) prowadzi serpentynami w górę. Jadąc z dołu ma się po lewej stronie pagórek a po prawej osuwisko. No i jechałam sobie tą uroczą drogą w sypiącym dość intensywnie śniegu. Około 50 metrów od wjazdu na naszą posesję po lewej stronie zrobił się korek. Jak się potem okazało ktoś jechał na letnich oponach (he he, a kto na takich w tym dniu nie jechał?) i bał się zjeżdżać na dół, no to sobie stanął. A za nim stanął sznurek samochodów, który zaczął wyprzedzać jakiś przemiły człowiek, zapewnie spiesząc się bardziej niż inni. I z tym to miłym człowiekiem stanęłam oko w oko a raczej maska w maskę na ośnieżonej drodze. Po chwili za mną też pojawił sie sznurek samochodów. Przez chwilę tak staliśmy mierząc się wzrokiem. Potem pan odkręcił szybę i pokazał mi, żebym się cofnęła. Odwróciłam się. Za mną w odległości około 3 metrów stał samochód a za nim kilka następnych. Ok, mogę cofnąć ;). Oni pewnie też, choć stoimy wszyscy na pochyłej drodze, na łuku, po prawej osuwisko a pod kołami obutymi w letnie opony, błoto pośniegowe. Spróbowałam. Hm... trochę mnie znosi. Wysiadłam, sprawdziłam ile mi jeszcze brakuje do skraju drogi. Około pół metra. Ok, próbuję dalej. Cóż, nie jest to jednak dobry pomysł bo ślizgawica pod kołami tęga. W międzyczasie z korka samochodów jadących w przeciwnym kierunku zaczęli wysiadać ludzie i obsobaczać spieszącego się bardziej niż inni, miłego pana. Pan odpowiedział wiązką słów odpowiednich na takich mało wyrozumiałych brutali i dalej tańczył swoim pick-upem próbując wcisnąć się pomiędzy dwa samochody na pasie przeznaczonym dla ruchu w odpowiednim kierunku. Sytuacja zrobiła się beznadziejna. Postanowiłam, że nie będę narażać moich dzieci na niebezpieczeństwo wylądowania na łące poniżej drogi, więc wysiedliśmy, zamknęłam samochód i poszłam z nimi na piechotę do domu. Zostawiwszy ich samych w domu, wzięłam wiaderko ze żwirem i ślizgając się jak na lodowisku pobiegłam na dół. W międzyczasie ludzie zepchnęli na bok strachliwego kierowcę, będącego przyczyną całego zamieszania i korek powoli zaczął się rozładowywać. Udało mi się podjechać pod dom nienaruszonym samochodem. Alleluja!
Ale to nie był koniec atrakcji. Od 11 przed południem tego dnia we wsi nie było prądu. Zrobiło się już ciemno. Wyjęliśmy świeczki, ale świeczkami nie nagrzeje się domu. Okazało się bowiem, że jak nie ma prądu to nie ma też ogrzewania. Mimo, że piec mamy gazowy to sterowany jest prądem, więc jak nie ma prądu to nie ma ciepła. Powoli robiło sie w domu coraz chłodniej. Śnieg wiąż padał. Zobaczyłam, że drogą przejechał pierwszy pług. W końcu, dość wcześnie położyłam się z dziećmi spać. W jednym łóżku, w moim pokoju. Żeby było cieplej, a poza tym w zupełnych ciemnościach dzieciaki bały się spać u siebie. Po jakimś czasie zadzwoniła mi komórka. Zdążyłam jeszcze zobaczyć, że dzwoni mąż (miał dłużej zostać w pracy) i komórka padła. Pomyślałam "no dobra, wstanę i zadzwonię do niego ze stacjonarnego". Ale telefon był głuchy. Fajnie, ciemno, zimno i jeszcze bez łączności ze światem. Przemknęło mi przez myśl, że może dzwonił bo nie może dojechać, albo coś się stało. Ale nie dopuszczając do rozbujania mojej wyobraźni natychmiast stwierdziłam, że jak dzwoni to żyje a jak żyje to musi sobie poradzić. Duży jest. I poszłam spać. Po jakimś czasie usłyszałam dobijanie się do drzwi. Mąż wrócił, ale droga zawalona była połamanymi gałęziami. Bez rękawiczek (bo rano nie spodziewał się takich opadów śniegu) usuwał te gałęzie żeby wjechać pod dom. I teraz, zgrabiałymi rękami nie mógł otworzyć kluczem drzwi... Dzień się skończył szczęśliwie. Rano poszliśmy wszyscy do swoich miejsc pracy i nauki ciesząc się, że tam choć ciepło i jasno. Z pracy dzwoniłam do sołtysa czy już może prąd włączyli. Sołtys powiedział, że nie. „Nie mamy prądu, nie mamy wody, katastrofa” mówi. Pomyślałam, że biedny sołtys, pewnie ma wodę ze studni a pompa na prąd i nie działa. My to chociaż wodę mamy, nawet ciepłą bo piec na wodę działa niezależnie od prądu :) Dojechawszy do domu stwierdziłam, że niestety, u nas też nie ma wody. Trzeba było szybciorem wyłączyć piec co by się nie przegrzał. Potem się okazało, że padło pół kilometra sieci wysokiego napięcia w lesie, gdzie połamały się drzewa pod ciężkim śniegiem. Linia ta doprowadzała energię do przepompowni wody. Tiaaaa, no to mamy klęskę. Pojechałam do Carefour’a po zapas wody, miski i wiaderka bo w dobie pralek i zmywarek mało się takich pojemników w domu używa. W międzyczasie mój mąż zorganizował dzieciom harcerskie atrakcje . Wody wokoło było pod dostatkiem. Tylko w postaci śniegu. Więc rozmrażali ten śnieg na kuchence, na szczęście gazowej, w celu uzyskania wody do mycia. Fajnie było ale wciąż zimno. Temperatura w domu spadła do 15.5 stopnia. Przetrwaliśmy drugą noc. Rano wciąż nie było prądu i wody. Temperatura w domu 14.5 stopnia. Przypomniałam sobie harcerskie czasy, kiedy człowiek musiał się wykąpać w misce wody. Na szczęście w robocie, w szkole, przedszkolu kaloryfery grzały, woda była, luz blues. Przyszedł piątek, stwierdziliśmy, że jeszcze trochę wytrzymamy, jak do niedzieli nie włączą tego prądu to będziemy szukać wyjścia awaryjnego. Na szczęście po południu od sąsiadki dowiedziałam się, że już po wszystkim. Wróciliśmy do cywilizacji. Po powrocie do domu wszyscy mieliśmy szampańskie humory. Teraz już wszystko jest cudowne - ciepłe kaloryfery, ciepła woda prosto z kranu i światło, pralka, zmywarka bla bla bla... A dzisiaj przyjechali panowie podłączyć nam kabel telefoniczny, który zerwała złamana brzoza. I mamy nawet internet!!! Wow!
Cała ta sytuacja przypomniała mi o artykule, który czytałam niedawno w Polityce. O aktywności słońca, plamach i możliwej w przyszłości katastrofie energetycznej. Czytając to myślałam, że trzeba by pomyśleć o jakichś alternatynych źródłach energii. Po ostatnich wdarzeniach wiem, że jest to konieczne. Zdecydowaliśmy się nabyć agregat prądotwórczy i zakupić zapas paliwa. W razie konieczności będzie można do niego podłączyć sterownik pieca OC i pompę w studni. Wodę w kranach mamy z wodociągu ale mamy też studnię. Wodą z niej podlewamy ogród. Ale istalacja wodna pozwala przełączyć tę wodę do obiegu w domu. To chyba jednak nie koniec. Biorąc pod uwagę, że wszystko w dzisiejszym świecie napędzane jest prądem trzeba chyba pomysleć co będzie jakby ustały dostawy gazu...
roztapianie śniegu
nabyte zapasy wody pitnej
Edison narozrabiał z tym praktycznym zastosowaniem prądu ;-)
OdpowiedzUsuńAle to fakt - jak nie ma światła, to się zaczyna lekka katastrofa.
U mnie też nie ma wtedy wody ani ogrzewania. Na szczęście gotowanie mam gazowe, więc głód nam nie grozi ;-)
A w celu uniknięcia zamarznięcia paliłam w kominku :-)